Wobec tych wyjątkowo bolesnych wydarzeń pedofilskich wszyscy pozostajemy wstrząśnięci jak nigdy.
Jest to wstrząs wynikający z naszej niezdolności do zaspokojenia wymogu sprawiedliwości, który wypływa z głębi serca.
Wezwanie do odpowiedzialności, uznanie wyrządzonego zła, żal za popełnione błędy, które doprowadziły do tej historii, wszystko to wydaje nam się całkiem niewystarczające wobec tego oceanu zła. Zdaje się, że nic tu nie wystarcza. Można zrozumieć zirytowane reakcje, które mogliśmy oglądać w tych dniach.
To wszystko służyło, by ukazać nam wyraźnie naturę naszego pragnienia sprawiedliwości. Ono jest nieskończone. Nie ma dna. Tak samo, jak pozostawiona rana. Nie da się jej wypełnić, tak dalece jest nieskończona. Dlatego zrozumiała jest niecierpliwość i rozczarowanie ofiar, również po tym, jak uznano błędy: nic nie wystarcza, by zaspokoić ich pragnienie sprawiedliwości. Dotykamy tu bezdennego dramatu.
Z tego punktu widzenia sprawcy nadużyć znajdują się paradoksalnie wobec wyzwania podobnego do tego, przed którym stoją ofiary: nic nie wystarcza, by naprawić wyrządzone zło. Co nie oznacza, że są zwolnieni z odpowiedzialności, czy tym bardziej od wyroku, który wyda na nich wymiar sprawiedliwości.
Jeśli taka jest sytuacja, to kwestią najbardziej palącą - przed którą nikt nie ucieknie - jest pytanie tak proste jak niewyczerpywalne: Quid animo satis? Co może nasycić nasz głód sprawiedliwości? Tutaj możemy dotknąć ręką całej naszej niemocy, genialnie wyrażonej w Brandzie Ibsena: "Odpowiedz mi, o Boże, w godzinie, kiedy połyka mnie śmierć: więc cała ludzka wola nie wystarcza, by zapewnić choć część zbawienia?". Czy innymi słowami: czy cała wola człowieka jest w stanie zaprowadzić sprawiedliwość, której tak żarliwie pragniemy?
Dlatego też również ci, którzy najbardziej potrzebują sprawiedliwości i najzażarciej o nią walczą, nie będą do końca uczciwi wobec siebie i swojego wymogu sprawiedliwości, jeśli nie stawią czoła tej własnej niewystarczalności, która jest wspólna wszystkim. Gdyby się tak nie stało, popadlibyśmy w jeszcze cięższą niesprawiedliwość, w prawdziwe "morderstwo" człowieczeństwa, ponieważ by móc dalej wołać o sprawiedliwość według naszej miary musielibyśmy uciszyć głos naszego serca. Zapominając o ofiarach i pozostawiając je ich dramatowi.
Ze swoją rozbrajającą zuchwałością to papież, paradoksalnie, nie uległ zredukowaniu sprawiedliwości do przypadkowej miary. Z jednej strony bez wahania uznał ciężar popełnionego przez księży i zakonników zła, wezwał ich do uznania własnej odpowiedzialności, potępił niewłaściwy sposób zajęcia się tą sprawą przez niektórych biskupów w obawie przed skandalem, wyrażając wstrząs, który wywołały w nim te wydarzenia i podejmując środki, które mają zapobiec ich powtórzeniu.
Ale z drugiej strony Benedykt XVI jest świadomy, że to nie wystarcza, by odpowiedzieć na wymóg sprawiedliwości wobec wyrządzonego zła: "Wiem, że nic nie może wymazać zła, jakiego doznaliście. Zawiedziono wasze zaufanie i podeptano waszą godność". Fakt poniesienia kary, wyrażenie żalu, pokuta sprawców wykorzystywania nigdy nie wystarczą, by naprawić krzywdę wyrządzoną ofiarom i im samym.
Właśnie jego rozpoznanie prawdziwej natury naszej potrzeby, naszego dramatu, jest jedynym sposobem by ocalić - traktując serio i dostrzegając - całą potrzebę sprawiedliwości. "Potrzeba sprawiedliwości jest błaganiem tożsamym z człowiekiem, z osobą. Bez perspektywy czegoś poza nami, jakiejś odpowiedzi przychodzącej z zewnątrz, spoza życiowych, doświadczalnych sposobów, sprawiedliwość nie jest możliwa. Jeśli wykluczyłoby się możliwość jakiegoś , ta potrzeba zostałaby w sposób nienaturalny zduszona" (ksiądz Giussani). A jak papież ją ocalił? Odwołując się do jedynego, który może ją ocalić. Kogoś, kto uobecnia to, co z zewnątrz, pośród nas: Chrystusa, Tajemnicę, która stała się ciałem. On "sam był ofiarą niesprawiedliwości i grzechu. Jak wy, On również nosi jeszcze rany, pozostawione przez niezasłużone cierpienia. On rozumie, jak głęboki jest wasz ból i jaki wpływ wciąż wywiera na wasze życie i wasze relacje z innymi, w tym również na stosunek do Kościoła".
Odwoływanie się do Chrystusa nie jest więc szukaniem sposobu na ucieczkę od potrzeby sprawiedliwości, jest jedynym sposobem, by ją zaspokoić. Papież odwołuje się do Chrystusa, unikając bardzo niebezpiecznej rafy: ryzyka odłączenia Chrystusa od Kościoła, bo jest miejscem zbyt skalanym, by móc Go wciąż nosić. Protestancka pokusa wciąż jest w natarciu. Byłoby to bardzo proste, ale cena byłaby zbyt wysoka: utrata Chrystusa. Ponieważ, przypomina Papież, "to we wspólnocie Kościoła spotykamy osobę Jezusa Chrystusa". I dlatego, świadom trudności ofiar i sprawców w tym, by "przebaczyć lub pojednać się z Kościołem", śmie prosić, by zbliżając się do Chrystusa i uczestnicząc w życiu Kościoła, "mogli na nowo odkryć nieskończoną miłość Chrystusa do każdego z was", jedyną, która jest w stanie uleczyć ich rany i odbudować ich życie.
Oto wyzwanie, przed którym stoimy wszyscy, niezdolni do odnalezienia odpowiedzi na grzechy nasze i grzechy innych: zgodzić się na udział w Święcie Paschy, które celebrujemy w tych dniach, jedyna droga, by móc znowu oglądać rozkwit nadziei.
Julian Carron
|