W sytuacji takiej jak ta, którą przeżywamy, zdominowanej
przez abstrakcje moralistów i nowych "guru" na usługach
możnych tego świata, gdy lud traci jakikolwiek punkt
odniesienia i oparcia i przytłoczony jest narzędziami, które
go przerastają, jak np. mass media, my ponownie gromadzimy się
tutaj, aby odnowić świadomość tego czym jesteśmy w oparciu o
naszą historię. Ponieważ nie bylibyśmy tacy, jacy jesteśmy bez
naszej historii: to w niej owo ziarno, którym jest każdy z
nas, zapuszcza korzenie, staje się łodygą, rośliną, kwitnie,
owocuje. Nasza osobowość czerpie wszystko z owego humus,
któremu na imię historia. Ziarno bez historii jest jak mały,
suchy kamień.
1. "Komunia i wyzwolenie" (Comunione e liberazione)
Chciałbym zacząć od osądu, który wypowiedziałem już przy
innej okazji: "Cała działalność Comunione e liberazione - od
jego pojawienia się w 1970 r., zwłaszcza zaś począwszy od
pierwszego wielkiego publicznego kongresu w 1973 r., aż po
walkę o stołówki, zbiorowe manifestacje kulturalne,
spółdzielnie, itd., była w gruncie rzeczy podejmowana po to,
żeby mieć na tym świecie ojczyznę, aby zdobyć prawo posiadania
obywatelstwa w naszej społeczności i cieszyć się nim. Dążenie
to, samo w sobie, nie jest niczym niewłaściwym, ale byliśmy
mało świadomi, że na tym świecie nigdy nie będziemy mieli
ojczyzny" (Ludzie bez ojczyzny, sierpień 1982). Trzeba na nowo
zrozumieć treść tego osądu, śledząc raz jeszcze ten odcinek
naszej historii.
W latach 1968-69 znaleźliśmy się jakby "poza domem".
Byliśmy we wszystkich szkołach - byliśmy najsilniej
reprezentowanym w szkołach stowarzyszeniem - a mimo to
znaleźliśmy się "poza domem". Dlaczego? Ponieważ przewrót
dokonany przez ideologię marksistowską przypisywał różnym
swoim, odnoszącym się do przyszłości, formacjom
intelektualnym, jedyną nadzieję, którą powinna żywić ludzkość.
Cała reszta, tzn. wszystko to, co nie rodziło się z ideologii
marksistowskiej w jej różnych odmianach było pozbawione
wartości, zwłaszcza zaś chrześcijaństwo.
Gioventu studentesca - tak nazywał się wówczas ruch -
została w tej sytuacji zmieciona z drogi. Ponad połowa jej
uczestników przyłączyła się do sekt marksistowskich. Inni
zostali jakby sparaliżowani, upokorzeni, zamknięci w sobie.
Pytali się mnie: "Co mamy robić?" A ja nie wiedziałem, co im
mam odpowiedzieć. Odpowiedzieć nie znaczy reagować na
posunięcia innych, albo upodobnić się do nich, ale otworzyć
perspektywę "własnej" (oryginalnej), rozumnej i aktywnej
interwencji. Któregoś dnia - wydaje mi się, że było to w roku
1970 - pojawiła się grupa trzech albo czterech studentów z
plakatem (pierwszym plakatem, jeśli tak można powiedzieć
"kontrrewolucyjnym"); tym razem, być może dlatego, że było ich
tylko trzech albo czterech, obyło się bez pobicia. Plakat
nosił tytuł "Comunione e liberazione" (Komunia i wyzwolenie),
a właściwie "Comunione liberazione"; w istocie dopiero potem,
wskutek czyjegoś nalegania pojawiło się również "i":
"Comunione e liberazione"). Tytuł ten obwieszczał, że również
my chcieliśmy wyzwolenia człowieka - wyzwolenia z
wszechwładzy, z niewoli jednakowości, która zaciemnia i depcze
najbardziej żywe uczucia ludzkiego serca.
Dlaczego jednak używaliśmy słowa "wyzwolenie"? Czy
dlatego, że wszyscy krzyczeli "wyzwolenie, wyzwolenie"? Nie,
ale przede wszystkim dlatego, że nasze serce chciało
wyzwolenia. Gdybyśmy ostali się we czterech na całym świecie,
by mówić "wyzwolenie", czynilibyśmy to samo. Zbieżność słowa
była zewnętrzna, ale niezupełnie: istniała nić, która łączyła
nas z sercem wszystkich ludzi, ponieważ krzycząc "wyzwolenie,
wyzwolenie", również marksista wyrażał pierwotną potrzebę
serca, choć niejasną, zaciemnioną, przepuszczoną przez sito
ideologicznego dyskursu.
Istniał jednak inny motyw, który kazał nam mówić
"wyzwolenie", ten mianowicie, że Chrystus dał się nam poznać
jako wybawiciel człowieka, w ten sposób właśnie komunikował Go
nasz ruch wszystkim tym, którzy się z nim zetknęli.
Przypominam sobie zawsze z przejęciem, jak owa intuicja
zrodziła się we mnie: kiedy w pierwszej klasie licealnej,
słuchając mojego profesora, ks. Gaetano Corti, czytającego i
komentującego pierwszą stronę Ewangelii św. Jana (którą
zresztą czytałem już przedtem tysiące razy), zdałem sobie po
raz pierwszy sprawę, jak podczas jakiegoś niespodziewanego
odkrycia, z tego, co oznacza stwierdzenie: "Słowo stało się
Ciałem". A więc: prawda, piękno, sprawiedliwość, szczęście,
którego ludzkie serce ze swej istoty ciągle pragnie, stało się
Ciałem, stało się człowiekiem, Jezusem Chrystusem. Naszym
zbawieniem, odkupieniem, szczęściem, jest ów człowiek, który
2000 lat temu zamieszkał między nami, i który jest obecny tu i
teraz (zdziwienie i pamięć tego wydarzenia, niepowstrzymane
pragnienie, żeby inni Go poznali, stanowiło jedyny motyw
podjęcia się nauczania religii w szkołach średnich. "Po co tu
przychodzę", pytałem samego siebie, kiedy po raz pierwszy w
październiku 1954 r. wchodziłem po schodach do przedsionka
mediolańskiego liceum Bercheta: "Żeby zanieść tym młodym
ludziom to, co mnie zostało dane". Racją, dla której
rozpoczynałem pracę w szkole było wydarzenie Chrystusa. A było
to wydarzenie tego typu, iż powinno było wciągnąć życie owych
młodych ludzi, dla ich szczęścia. Ruch zrodził się pod naporem
tej świadomości, tej pasji).
Chrystus Odkupiciel znaczy Chrystus wyzwoliciel.
Wyzwolenie nie może być efektem ludzkiego trudu. Dlatego
mówiliśmy innym, używając również słowa przemiana: "Nie
jesteście w stanie zmienić się o własnych siłach; w przeciwnym
razie, będąc tak liczebni i dysponując pełnią władzy, już
dawno zrealizowalibyście przemianę, którą uważacie za
konieczną". Wyzwolenie w świecie urzeczywistnić się może
jedynie dzięki czemuś, co już jest wolne. Co na tym świecie
już jest wolne? Jest coś takiego, co jest nie tylko z tego
świata: co jest w tym świecie, ale nie jest z tego świata.
Przychodzi z zewnątrz, skąd inąd: Chrystus jest wyzwolicielem.
Ale teraz, gdzie jest Chrystus teraz? Jest tam gdzie
ludzie zbierają się razem, gdzie są zgromadzeni razem przez
Niego, ustanowieni towarzystwem - znaczącym towarzystwem,
które staje się przyjaźnią - w taki sposób, że uobecniają Go.
Chrystus staje się obecny poprzez towarzystwo tych, których
wybiera i którzy Go uznają, akceptują, i dlatego idą za Nim, i
z pewnością zostają przez Niego w jakiś sposób przemienieni.
Stąd dodawaliśmy: "Wyzwolenie w świecie może dokonać się
dzięki naszej komunii, dzięki komunii chrześcijańskiej: im
bardziej ta ostatnia się rozszerza, im bardziej mnożą się
grupy chrześcijańskiej komunii, tym bardziej "ryzykujemy" , że
poprawimy atmosferę tego świata, że będziemy traktować się
coraz bardziej po ludzku, i będzie można się o tym przekonać
na własnej skórze".
"Comunione e liberazione" (Komunia i wyzwolenie): oto
hasło, z którym w roku 70 w czwórkę, albo piątkę ruszyliśmy
przeciwko powszechnemu porządkowi.
2. Kongres z 1973 roku
Co właściwie robiliśmy przez pierwsze trzy lata od
tamtego momentu? Staraliśmy się w kręgach animowanych przez
intelektualistów "średniej" klasy (wtedy jeszcze nie byli
profesorami uniwersyteckimi) sformułować perspektywy,
wypracować i sugerować idee, studiować problemy (jedni
zajmowali się pewnym określonym problemem, drudzy innym, a
potem spotykaliśmy się razem), po to, aby przekonać się, czy
można wypracować wizję społeczeństwa różniącą się od wizji
marksistowskiej, tzn. lepszą, bardziej ludzką. Staraliśmy się
zbudować wizję społeczeństwa według odpowiednich kategorii
chrześcijańskich, społeczeństwa, które byłoby bardziej
skuteczne w podejmowaniu problemów, w wychodzeniu naprzeciw
potrzebom, a więc w wyzwalaniu człowieka, bez wszystkich tych
jawnych niesprawiedliwości, które napełniały wówczas place
protestującymi tłumami (tak jak dzisiaj zapełniają sale
sądowe). W konsekwencji zrealizowaliśmy nieskończoną ilość
inicjatyw, przede wszystkim wewnątrz uniwersytetu. W ten
sposób gromadzili się wokół nas ludzie pogubieni, to znaczy
ci, którzy nie posiadali innego punktu odniesienia albo nie
mogli zaakceptować marksistowskiego punktu widzenia. Grupa ta
coraz bardziej rosła.
Aż po trzech latach podjęto decyzję: "Urządzimy wielkie
spotkanie w mediolańskiej hali Palalido". Jak tylko o tym
usłyszałem od moich przyjaciół powiedziałem: "Jesteście
wariaci. Istnieje niebezpieczeństwo ogólnej bijatyki - wówczas
nie trzeba było wiele, żeby ją sprowokować; dwa lata później
zarejestrowaliśmy sto dwadzieścia napadów na nasze biura w
ciągu czterech miesięcy. A poza tym, jak zdołacie zapełnić
salę Palalido? Zapełniło ją sześć tysięcy studentów. Ja nie
poszedłem, ze strachu, nie żebym się bał pobicia, bałem się,
że nic z tego nie wyjdzie (spędziłem ów poranek w klasztorze
opodal Mediolanu na modlitwie różańcowej w intencji powodzenia
tej inicjatywy). Po południu około pierwszej, z obawami udałem
się do Palalido. Wszystko odbywało się spokojnie, dookoła i
wewnątrz pełno było ludzi, był Aldo Moro, ze swą białą
zmarszczką, nieomal naprzeciwko w pierwszych rzędach.
Pozostałem za podium, a przychodzący tam jeden za drugim
dziennikarze, którzy byli obecni na spotkaniu, powtarzali jak
refren: "Stworzyliście drugi ruch studencki". A nam przypadło
w udziale dokonać tego nim się właściwie zorientowaliśmy, co
się stało. Spotkaliśmy się w tak licznej grupie i mówiliśmy
tak przekonywującym językiem, że - jak powiedziałem - szanowny
pan Moro słuchał nas z największą uwagą i odtąd zawsze nas
darzył sympatią.
Po tym wydarzeniu jednak, po tym tak udanym "starcie",
chcieliśmy, żeby miał miejsce nowy, jeszcze bardziej
dynamiczny start. Byliśmy pochłonięci przez gorączkę
"działania", chęć realizacji odpowiedzi i działań, poprzez
które moglibyśmy zademonstrować innym, że w oparciu o zasady
chrześcijańskie "postępujemy" (czynimy) lepiej niż oni. Tylko
w taki sposób również my mogliśmy mieć ojczyznę, również my
mogliśmy zdobyć prawo zamieszkiwania tej ziemi, pośród ludzi,
pośród mieszkańców naszego miasta, razem z tymi wszystkimi,
których obchodzą rzeczy nowe! Wielu z nas chciałoby dzisiaj,
żebyśmy powrócili do tamtych czasów, do lat 73, 74, 75,
poprzedzających pewien punkt zwrotny, który miał miejsce w
roku 76 i o którym za chwilę (to tak jakby twierdzili: "CL
sprzed 76 roku - kiedy rzucaliśmy się w wir polityki, kiedy
toczyliśmy walkę ideologiczną, przedstawialiśmy propozycje
swojego projektu w społeczeństwie - było znacznie lepsze.
Natomiast teraz... ": nie są w stanie powiedzieć czym jesteśmy
teraz, nie są w stanie tego określić).
Aż do 73 roku szło nam dość gładko, a kongres w Palalido
zrobił na wszystkich wrażenie. Już jednak 74, a zwłaszcza 75
rok nie przeszedł tak gładko. Przypominam sobie dokładnie -
mieszkałem wtedy na via Statuto - jak podczas pewnej rozmowy
telefonicznej usłyszałem pod naszym adresem słowa z podsłuchu:
"Trzeba się ich pozbyć, wszystkich, za bardzo rosną w siłę" -
jak również inne, których nie zapamiętałem, wskutek przypływu
emocji. To właśnie w tamtym okresie (od listopada 75 aż do
lutego następnego roku) dokonano stu dwudziestu napadów na
nasze biura, zwłaszcza w Mediolanie, ale nie tylko.
3. Riccione, październik 1976 rok
Tym niemniej naszym ideałem nie jest bynajmniej ten,
który sobie wówczas wyobrażali dziennikarze, albo który
jeszcze dzisiaj wyobraża sobie prasa: naszym ideałem nie jest
posiadanie prawa do zamieszkiwania tej ziemi i życia w
społeczeństwie, uzasadnionego tym, że potrafimy odpowiadać na
problemy społeczeństwa, na ludzkie roszczenia i potrzeby.
Danie odpowiedzi na ludzkie potrzeby i konieczności jest samo
przez się czymś dobrym, jak stwierdziliśmy na początku. Ale
nie po to jesteśmy na świecie.
Stąd też, gdy w październiku 76 roku w Riccione, w
obliczu 2000 odpowiedzialnych za ruch studencki, powstałem,
żeby przemówić, poczułem wielkie zakłopotanie: wszyscy, aż do
tego momentu, odpowiednio do drogi, którą kroczyliśmy przez
tamte lata, nie mówili o niczym innym, tylko o kulturze -
"kulturą" nazwa się systematyczną organizację pewnej koncepcji
życia i wynikającą stąd praktykę, łącznie z dziełami, które
mogą się stąd zrodzić. Czułem się zatem zakłopotany, tak jak
bym nie wiedział, co powiedzieć, i rozpoczynając przemówienie
z hukiem oświadczyłem: "Nie po to tu jesteśmy: owszem możemy
wypracować alternatywną wizję człowieka i społeczeństwa według
zasad chrześcijańskich, możemy kontynuować mnożenie inicjatyw,
będących konsekwencją owej wizji i zakładać spółdzielnie,
tworzyć dzieła, realizując w ten sposób nasz wkład w dobro
wspólne, ale cel naszego chrześcijańskiego życia nie jest ten,
chrześcijaństwo nie na tym polega. Chrześcijaństwo nie jest,
jeśli tak można powiedzieć, organizacją istniejącą po to, aby
wychodzić naprzeciw ludzkim potrzebom". I ostatecznie - wtedy
tego nie powiedziałem, ale teraz dopowiadam - chrześcijaństwo
nie ma prawa do istnienia tylko dlatego, że myśli o religijnym
przeznaczeniu człowieka (o religijnym przeznaczeniu człowieka
myśli również tysiące młodych ludzi na zachodzie, którzy udają
się do guru w Indiach albo imają się sztuk magicznych, jak to
ma miejsce w setkach albo tysiącach, pojawiających się w
Ameryce Południowej, sekt.
Myślenie tego rodzaju: "Weźmy się razem do roboty,
zjednoczmy wszystkie nasze ludzkie wysiłki (najbardziej znaną
formułą tego typu projektu jest: "Proletariusze wszystkich
krajów łączcie się") i w ten sposób, z pomocą naukowców i
intelektualistów w poszukiwaniu właściwych rozwiązań i
stosowaniu odpowiednich środków, zdołamy doprowadzić świat do
porządku", jest iluzją, której ulegał człowiek we wszystkich
epokach historii. I zawsze wskutek niej przegrywał (upadał).
Ta forma ideologizacji zwie się utopią; zwie się utopią
konstrukcja kulturowa, poprzez którą, posługując się
wszystkimi dostępnymi środkami teoretycznymi i praktycznymi,
człowiek - jak i społeczeństwo - stara się wyprodukować
(uzyskać) odpowiedź na wszystkie swoje potrzeby, poszukuje w
sumie drogi do szczęścia. Zwie się utopią i zawsze przegrywa
(upada): ponieważ nie jest w stanie określić, zasymilować,
zebrać razem i urzeczywistnić całokształtu wchodzących w grę
czynników rzeczywistości. Człowiekowi zawsze coś się wymyka.
Jest to do tego stopnia prawdziwe, że człowiek nie jest nawet
zdolny do kierowania się w życiu utopią własnej uczciwości, i
im bardziej ktoś rozprawia o uczciwych i nieuczciwych, tym
bardziej jest nieuczciwy.
"A zatem po co tu jesteśmy?" - pytałem. Motyw jest
podwójny, a drugi jest, można by powiedzieć, okazjonalną
konsekwencją pierwszego.
Motyw pierwszy jest następujący: Jesteśmy tu, żeby
opowiadać (rozgłaszać), iż ...szliśmy drogą i usłyszeliśmy
człowieka przemawiającego do ludzi, ideologa - ale to był ktoś
więcej niż ideolog, to był człowiek poważny: nazywał się Jan
Chrzciciel - zatrzymaliśmy się, żeby go posłuchać. W którymś
momencie pewien człowiek, jeden z tych, którzy tam byli razem
z nami, zaczął się szykować do odejścia. Jan Chrzciciel
natychmiast przerwał, żeby popatrzeć na odchodzącego i
zwracając się ku Niemu zaczął wołać: "Oto Baranek Boży. Oto
Ten, który gładzi grzechy świata". No cóż, prorocy zwykli
przemawiać w dziwny sposób. Ale my, którzyśmy tam byli po raz
pierwszy, odłączyliśmy się od grupy i zaczęliśmy deptać po
piętach owemu nieznajomemu człowiekowi: z ciekawości, która
nie była ciekawością, powodowani dziwnym zainteresowaniem,
któż wie, kto je w nas zaszczepił! On odwrócił się w pewnym
momencie: "Czego chcecie?". A my: "Gdzie mieszkasz?".
Odpowiedź: "Chodźcie a zobaczycie". Poszliśmy i zostaliśmy z
Nim przez cały dzień: żeby popatrzeć jak mówi, bo nie
rozumieliśmy, co mówi, ale mówił w taki sposób, wypowiadał
słowa w taki sposób, miał taki oblicze, że zostaliśmy tam,
patrząc na Niego ze zdumieniem. A kiedyśmy sobie poszli
stamtąd, bo zrobiło się późno, wróciliśmy do domów odmienieni,
ci sami, ale z inną twarzą: inaczej patrzyliśmy na nasze żony
i dzieci, pomiędzy nami a nimi rozpościerała się teraz jakby
jakaś powłoka, powłoka tamtej twarzy. Owej nocy żaden z nas
dwóch nie mógł spokojnie spać, a następnego dnia znowu
poszliśmy Go szukać. Powiedział pewne zdanie, które
powtarzaliśmy naszym przyjaciołom: "Przyjdźcie a zobaczycie
kogoś, kto jest obiecanym Mesjaszem" (to On powiedział: "Ja
jestem Mesjaszem"). Nasi przyjaciele przyszli i również oni
zostali zauroczeni przez tego człowieka. Zaś wieczorem, kiedy
zgromadziliśmy się wokół ogniska, piekąc cztery ryby złowione
poprzedniej nocy, nie mogliśmy oprzeć się wrażeniu: Jeśli nie
uwierzymy temu człowiekowi nie wolno nam więcej wierzyć naszym
oczom"!
Jesteśmy na świecie po to, aby wszystkim ludziom
wykrzyczeć (oznajmić), że obecność tego człowieka jest pośród
nas (że człowiek ten jest obecny pośród nas). Pośród nas, tu i
teraz istnieje owa przedziwna obecność: obecność Boga, który
stał się człowiekiem, obecność Jezusa Chrystusa. Tajemnica
stwarzająca gwiazdy, morze i wszystkie rzeczy, tajemnica
przekraczająca jakikolwiek możliwy do osiągnięcia horyzont, ta
właśnie tajemnica stała się człowiekiem, narodziła się w
Betlejem, z łona kobiety: była dzieckiem, które potem urosło,
stała się młodzieńcem, który zaczął dyskutować z tymi, co o
Tajemnicy wiedzieli rzekomo więcej od niego, udzielając takich
odpowiedzi, że wszyscy byli zdumieni. Potem stał się dorosłym
mężczyzną: ludzie szli za Nim, a jednocześnie wypierali się
Go. Wszyscy gromadzili się, żeby Go słuchać, a równocześnie
koniec końców mówili: "Wariat. Ten człowiek to wariat" Albo:
"Trzeba go zabić, bo podburza lut" - tak mówili znaczniejsi
obywatele.
Jesteśmy na świecie, ponieważ nam, a nie komu innemu,
zostało podane do wiadomości, że Bóg stał się człowiekiem.
Jest pomiędzy nami człowiek, który przyszedł do nas 2000 lat
temu i został z nami ("Będę z wami przez wszystkie dni, aż do
skończenia świata"), jest pośród nas człowiek, który jest
Bogiem. To On przynosi szczęście, tzn. spełnienie wszystkich
pragnień ludzkości: ostatecznie tym, którzy idą za Nim. "Kto
idzie za mną będzie miał życie wieczne..." A na tym świecie?
Czyżbyśmy byli zmuszeni dzielić los nieszczęśników? Czy w
takim razie nie lepiej przynajmniej starać się żyć tak jak
inni? "Kto idzie za mną będzie miał życie wieczne i stokroć
więcej już tutaj".
Akcydentalną (mimowolną, przypadkową) konsekwencją
wpatrywania się w Niego - przyglądania się i przysłuchiwania
się Mu, pójścia za Nim i mówienia wszystkim innym ludziom: "Tu
pośród nas jest wcielony Bóg; przeznaczeniem i szczęściem
człowieka jest ten oto, obecny wśród nas człowiek - jest to,
iż żyje się lepiej. Człowiek, który idzie za Nim w
konsekwencji i mimo woli żyje "lepiej". Nie "pozbywa się"
problemów, ale lepiej przeżywa również problemy swojego
człowieczeństwa - darzy większą miłością kobietę, mężczyznę,
własne dzieci, siebie samego; bardziej niż inni kocha
przyjaciół, patrzy na obcych życzliwie i z serdeczną
czułością, tak jakby to byli jego przyjaciele, współdzieli
potrzeby innych, tak jakby to były jego własne potrzeby,
patrzy w przyszłość z nadzieją i dlatego też jest energiczny,
robi wszystko, żeby wędrować i również innym umożliwić
wędrówkę; w cierpieniu dodaje otuchy; w radości jest przezorny
(roztropny), raduje się intensywnie ale zachowując umiar: żyje
intensywnie ale zachowuje świadomość, iż wszystko ma swoją
granicę, prowizoryczną granicę, ponieważ od granicy do granicy
wędruje człowiek, w towarzystwie, ku swojemu przeznaczeniu, ku
owemu dniowi, kiedy to ukaże się na powrót On, nie tak, jak
ukazał się wtedy podczas pierwszego spotkania Janowi i
Andrzejowi - tym dwom, którzy zaczęli mu chodzić po piętach -
ale tak jak ukazał się w pewnym momencie swojego życia na
górze Tabor, to znaczy jako zmartwychwstały.
4. Obecność, którą należy rozpoznać i uznać
Jesteśmy tu ze względu na tę Obecność. Ale kto to
rozumie? Rodzice, księża, stowarzyszenia katolickie? Któż
rozumie różnicę, o której mówiliśmy? Różnicę pomiędzy kimś,
kto uznaje Jego obecność, a kimś, kto stara się być
szlachetnym, stara się znaleźć dla siebie przestrzeń w tym
świecie, zdobyć prawo do życia w społeczności, gdyż jest w
stanie zaradzić ludzkim potrzebom? Chodzi o wielkie
oczyszczenie, wielkie oświecenie, które musi się zadomowić i
zapanować w duszy, chodzi o wielką Łaskę, która musi się
wydarzyć! Ta właśnie wielka Łaska wydarzyła się nam! Ponieważ
ten, kto zderzył się z rzeczywistością ruchu, czuł się od
pierwszego dnia prowokowany do tego, co powiedzieliśmy
wcześniej - do tego stopnia, że spontanicznie cisnęło mu się
na usta: "mam ochotę być z nimi".
Otóż w 1976 r. w okolicznościach, o których wspomniałem,
spontanicznie odczułem potrzebę stwierdzenia tych rzeczy.
Centrum życia nie stanowi umiejętność (potrafić) ale uznanie
Jedynego. Nie sukces, jakkolwiek pojęty, ale rozpoznanie i
uznanie Obecności: oto problem specyficznie chrześcijański w
odróżnieniu od tego jaki stawia jakakolwiek filozofia albo
religia. Wszystkie filozofie i religie mają inny cel.
Nasze zbawienie nie jest utopią - czymś, czego my
szukamy, nie jest dziełem ludzkiego umysłu albo partii: z tego
nigdy nic dobrego nie wynika, będzie gorzej niż kiedyś, jak to
się potwierdza na naszych oczach. Naszym zbawieniem jest
Obecność, którą należy rozpoznać i uznać: nie chodzi o coś, co
trzeba zrobić, chodzi o miłość, a więc o problem życia. Kiedy
wymawiam to słowo - kiedy mówię, że problemem nie jest
robienie, ale miłowanie - to na 99 twarzach na sto zawsze
zauważam jakby zakłopotanie, bo nie wiadomo, co znaczy
"kochać". Abyśmy mogli to rozumieć i przeżywać musiał przyjść
pomiędzy nas Bóg: "Ja jestem drogą, prawdą i życiem". Musiał
przyjść ten człowiek, któremu na imię Jezus z Nazaretu. Idąc
za Nim - zaczyna się powoli, i zazwyczaj przez bardzo powolną
osmozę - rozumieć. W wieku lat czterdziestu, pięćdziesięciu
zaczyna się rozumieć. Potem, mając lat siedemdziesiąt już się
rozumie. A rozumiejąc człowiek oblewa się rumieńcem, bo
stracił wiele czasu i zdaje sobie sprawę, że nie jest godzien
tego, co go spotkało. Ale choć jam nie godzien, On jest
wielki; choć ja jestem mizerny, On jest potężny: ostateczną
definicją żyjącego Boga jest miłosierdzie. Jak powiedział
papież Jan Paweł II w swojej Encyklice Dives in misericordia,
miłosierdzie w historii ma jedno imię - Jezus Chrystus. Ty,
Panie, jesteś bardziej potężny w swojej miłości do mnie, niż
ja, lichy człowiek, w mym odrzuceniu Ciebie. Nie dlatego to
mówię, że mam 70 lat, powiedziałbym raczej, że mam 70 lat
ponieważ to mówię.
Czy na tym polega wartość, godność osoby, że się jej
okazuje uznanie ("jaka jest dzielna, jaka zręczna, sprytna")
czy też na tym, że się ją kocha? Jedyna wartość osoby bierze
się stąd, że jest kochana. Konsystencją i naturą mojego ja
jest to, iż zostałem wybrany przez Tajemnicę. Byłem nicością a
oto jestem: wybrał mnie, to znaczy chciał mnie, ukochał mnie.
Skoro naturą mojego ja jest bycie wybranym, kochanym, to w
takim razie przynależę do Tego, kto mnie wybiera. Przynależę
do Kogoś Innego: mogę być kapryśnym dzieciakiem, złościć się i
czynić wszystko na co mam ochotę, tysiąc albo dziesięć tysięcy
razy na dzień, ale przynależę do Niego. Dopóki uznaję, że
przynależę do Niego, że przynależę do tajemnicy Boga
Wcielonego, obecnego tu i teraz Chrystusa, jestem na właściwym
miejscu, a tysiące moich błędów zostanie skorygowanych:
ostatecznie błędy te zostaną naprawione. A droga? Drogą jest
dążenie do owej korekty: oto prawdziwa batalia życiowa.
Nie deprecjonuję niczego, określam jedynie powód, dla
którego Bóg przyszedł na świat i wybrał nas, abyśmy Go
rozpoznali i uznali: przyszedł ze względu na szczęście, które
stanowi cel naszego życia, które jest radością towarzyszącą
temu życiu i czyniącą je bardziej ludzkim.
Przyjaciele moi (nigdy nie użyłem słowa "przyjaciele" tak
świadomie) musimy kroczyć tą drogą - jeśli jesteście tutaj to
dlatego, że zostaliście wezwani na tę drogę. Będziecie darzyli
większą miłością kobietę albo mężczyznę, przyjaciół, własne
dzieci, zrozumiecie, co znaczy okazać zmiłowanie, co znaczy
przebaczyć, poświęcić się, żeby inni mieli się lepiej:
będziecie bardziej ludzcy. "Kto idzie za Mną będzie miał życie
wieczne - którego istotą jest On, więź z Nim - i stokroć
więcej tutaj": tzn. człowieczeństwo, które dźwigamy rozkwitnie
stokroć bardziej niż przedtem, bardziej niż u innych ludzi i
nic nie będzie w stanie go zniekształcić czy też obudzić lęk.
Nie będziecie się bali niczego: "Nie lękajcie się", mówi Jezus
za każdym razem, gdy zaczyna przemawiać.
Nie sukces stanowi sedno życia, ale miłosne uznanie
obecności. Chodzi o to, aby mówić "Ty". Nie zaś o ogólnikowe,
spazmatyczne "my" tłumu, w którym każdy z obecnych chce
zawzięcie potwierdzić samego siebie. Wiemy jakie stąd wynika
zamieszanie! Chyba, że w grę wchodzi władza, która wszystkich
wypacza i rujnuje, ustawia wszystkich w jednym rzędzie, każąc
wykonywać swoje rozkazy: zawsze buntowaliśmy się przeciwko
temu, bo jest to coś szatańskiego. Człowiek, oto jedyna piękna
rzecz na świecie: ponieważ gwiazdy nie byłyby piękne, gdyby
nie widziały ich oczy, i kwiaty nie byłyby piękne, gdyby nie
można było ich ogarnąć wzrokiem, i kobieta nie byłaby piękna,
gdyby nie kochało jej czyjeś serce. To dlatego Bóg, Bóg żywy,
stał się człowiekiem i umarł dla człowieka. I jest obecnością:
"Będę z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata".
Nasze towarzystwo jest miejscem, gdzie żyje Jego obecność,
jest uznana i łatwiej kochana; jest miejscem, gdzie Jego
obecność przebacza; i właśnie na mocy tegoż przebaczenia nie
możemy już dłużej stać z założonymi rękami i chcemy uczynić
coś dobrego dla nas i dla innych.
"Jezus podniósłszy oczy ku niebu rzekł: "Ojcze, przyszła
godzina, otocz Twojego Syna chwałą"". Chwała Chrystusa jest
życiowym zadaniem każdego z nas: księdza, siostry zakonnej,
albo człowieka świeckiego, kogokolwiek. Co więcej, gotów
jestem powiedzieć, że nawet lepiej, jeśli w grę nie wchodzi
ksiądz albo siostra zakonna. W tym sensie, że dopóki ksiądz
mówi: "Jezu, Jezu", inni podejrzewają: "O Maryjo, Maryjo - to
ksiądz". Natomiast, jeżeli np. życzliwy i serdeczny wobec
swoich kolegów jest jakiś inżynier elektronik, jeśli szanuje
ich, a w obliczu pewnych sytuacji zajmuje postawę inną niż
nakazuje to retoryka, za którą wszyscy się kryją i chowają, to
wtedy rodzi się pytanie: "Dlaczego jesteś tak inny?". "Bo
wydarzyło mi się pewne spotkanie, dzięki któremu w moim życiu
uobecnił się Jezus Chrystus i poruszył to życie...". Oto
właśnie jest świadectwo dane Chrystusowi. Wszyscy zostaliśmy
wezwani, aby składać takie świadectwo. Celem życia jest
świadczenie o owej Obecności, uznanie jej i dawanie o niej
świadectwa. Celem życia nie jest bycie ojcem albo matką,
księdzem albo siostrą zakonną, inżynierem albo architektem. To
wszystko są sprawy drugorzędne. Celem życia jest chwała
Chrystusa, świadczenie o Chrystusie, w przeciwnym wypadku nie
miłuje się nikogo, a najmniej samego siebie.
W ten sposób dokonuje się rozszerzenie Jego obecności w
świecie. Przeze mnie i przez ciebie, przez wszystkich tych,
którzy już przeżyli spotkanie z Nim i uznają Go, przylgnęli do
Niego, a przede wszystkim proszą Go: "Panie, uczyń mnie mniej
niegodnym spotkania z Tobą, pozwól mi iść za, pozwól mi
zrozumieć". To nie jest pietyzm (pobożność), to żebracze
błaganie: "Przyjdź, Panie Jezu".
To poprzez towarzystwo - towarzystwo tych, którzy
natknęli się na Niego, uznali Go na serio i (niezależnie od
stanu ducha, w jakim się znajdują) akceptują Go, starają się
iść za Nim i zostają w jakiś sposób przez Niego przemienieni -
rozszerza się na świecie Chwała Chrystusa. Uobecniamy
Chrystusa poprzez przemianę, którą On dokonuje w naszym
człowieczeństwie: przemiana, którą On dokonuje w nas jest
cudem przynoszącym Mu Chwałę. Jego obecność rozszerza się
poprzez osoby, ale przede wszystkim poprzez grupy przyjaciół,
wspólnoty, tzn. poprzez jedność osób, które w Niego wierzą
(jedność w przeciwnym wypadku niemożliwa, największy cud),
którym już się wydarzyło spotkanie z Nim, uznają Go i robią co
mogą. Przede wszystkim modlą się do Niego.
W jednej ze swoich książek, filozof i socjolog
amerykański McIntyre - protestant, który opublikowaniu tejże
książki nawrócił się na katolicyzm - stwierdza, iż jedyną
metodą, żeby zrekonstruować (odbudować) nasze nieszczęsne
społeczeństwo, jest pomnożenie "komórek innego
człowieczeństwa". Do tego musimy dążyć. Dynamizm, przez który
urzeczywistniamy to dążenie nosi nazwę świadectwo.
5. "Nota bene" na temat rozumności
To, o czym mówimy nie odnosi się, jeśli tak można
powiedzieć, do "wierzących", do kategorii tych ludzi, którzy
"wybrali" wiarę, albo na mocy dziwnej skłonności, są
"predysponowani" do wierzenia. Ponieważ chodzi o zderzenie, o
spotkanie z obecnością - z rzeczywistością odmienionego
(innego) człowieczeństwa, w której uobecnia się Chrystus -
która, bardziej niż czemukolwiek innemu, odpowiada pierwotnym
wymogom ludzkiego serca. To wydarzyć się może każdemu
człowiekowi i każdy człowiek może tego doświadczyć, czując się
w związku z tym sprowokowanym do tego, aby stwierdzić:
"Odpowiada, nie odpowiada".
Ostatecznym kryterium, ze względu na które człowiek
przystaje z przekonaniem - rozumnie - do jakiejś
rzeczywistości, jest odpowiedniość ze strukturalnymi wymogami
jego człowieczeństwa. Odpowiedniość propozycji stanowi
kryterium prawdy. Jest to niedosłowne tłumaczenie pewnego
zdania św. Tomasza, który definiuje prawdę jako "adaequatio
rei et intelectus": prawdę odkrywa się poprzez doświadczenie
odpowiedniości (adaequatio) pomiędzy propozycją a świadomością
samego siebie - świadomością tego czym w istocie jesteśmy.
Rozumne jest to, co odpowiada sercu. Rozum jest wymogiem
odpowiedniości pomiędzy propozycją a pierwotnymi (istotnymi)
cechami charakterystycznymi serca. Tak więc właśnie w
doświadczeniu tego typu odpowiedniości znajduje spełnienie
ludzka rozumność. Stąd też, jeśli napotykam oblicze jakiegoś
człowieka, słucham jak mówi, i to, co mówi, akcenty, które
stawia wzbudzają we mnie doświadczenie odpowiedniości względem
oczekiwań serca, ja idę za nim. Byłbym nierozumny, gdybym nie
poszedł za nim, gdybym nie starał się czynić tego, co
potrafię, żeby iść za Nim.
Tak więc staram się iść za Nim, idę raz jeszcze, żeby go
posłuchać, ponieważ: "Któż mówi tak jak On?". Idą za Nim - to
znaczy jestem Mu posłuszny (daję Mu posłuch). W tej relacji
pomiędzy ludźmi, która konstytuuje ludzką egzystencję w jej
całokształcie, posłuszeństwo jest najwyższym wyrazem rozumu.
Ten, na którego się natknąłem, staje się w ten sposób jakby
towarzyszem, który prowadzi mnie ku prawdzie, ku dobru, ku
przeznaczeniu. Towarzystwo, które prowadzi ku przeznaczeniu,
nosi nazwę przyjaźni (towarzystwo, które nie prowadzi mnie do
prawdy, do dobra, do przeznaczenia, jest oszustwem, kłamstwem),
a posłuszeństwo jest siłą przyjaźni.
tłum. ks. Joachim Waloszek
|