Jestem chirurgiem, poza tym wykładam chirurgię na uniwersytecie. Na początku
studiów poznałem pewnego profesora, który zwrócił moja uwagę w sposób szczególny,
ponieważ wydawał mi się jedynym spośród wielu, który był taki, jak mówił autentyczny.
Wywierał na mnie naprawdę duże wrażenie - naśladowałem go dokładnie we wszystkim,
studiowałem uważnie jego zachowanie, jego sposób pracy, aby nauczyć się tego, co robił i
jaki był. Fascynował mnie do tego stopnia, że przejąłem nawet jego tik nerwowy.
Pewnego dnia, w odpowiedzi na nasze się zaproszenie, przyszedł na spotkanie
studentów, które prowadziłem. Po spotkaniu zatrzymałem go przed drzwiami i zapytałem:
"Profesorze, jak się panu podobało?". Odpowiedział mi bez większego entuzjazmu:
"Wszystko to piękne i prawdziwe, ale jest dobre tylko dla was - młodych. Ja mam
skomplikowane życie, pracę pełną ryzyka, przeróżne problemy, rodzinę, której muszę
poświęcać czas, dlatego nie mogę się angażować w coś jeszcze. Ty nie znasz jeszcze tego wszystkiego, bo jesteś młody. Wasz entuzjazm
zawdzięczacie tylko temu, że jesteście młodzi."
Mój mit upadł...i pozbyłem się tiku! Coś, co jest prawdziwe, dlatego, że odpowiada i
pozostaje prawdziwe, nie może być przeznaczone tylko dla ludzi w określonym wieku. W
rzeczywistości osoba identyfikuje się z prawdziwymi wymogami, które pochodzą z serca. A
ponieważ są one fundamentalne, nie można ich wyeliminować, albo ograniczyć nawiasami,
gdy stajemy przed sytuacją trudną, bez wyjścia, albo kiedy nie osiągamy tego, czego
pragniemy.
Wtedy zrozumiałem, że problem osoby polega na tym, że wszystko, co się robi , powinno się
robić "z sercem". Tego właśnie brakowało temu profesorowi i przez to niszczył siebie w
sposób nieubłagany. Teraz potrzebuję, tak jak potrzebowałem wtedy, "wkładać serce" w to,
co robię, bo tylko w ten sposób mogę być tym, kim jestem, bez względu na okoliczności.
W jakiś czas po tej rozmowie sam musiałem doświadczyć tych trudnych sytuacji, o których
mówił profesor przeprowadziłem się do innego miasta i musiałem zmierzyć się z nową pracą.
Byłem kontrolowany (sprawdzany), często szantażowany i traktowany jak intruz. I w takich
sytuacjach mors tua vita mea - twoja porażka jest moim życiem (zwycięstwem).
Powiększała się moja rodzina, miałem już czworo dzieci, brakowało nam pieniędzy, dlatego
pomagali nam rodzice. Poza tym przylgnięciu do ruchu poświęcałem sporo czasu, zawsze,
gdy tylko mogłem, przeznaczałem czas na potrzeby wspólnoty (byłem m. in.
odpowiedzialnym jednego z najliczniejszych we Włoszech CLU). Ta sytuacja pozwoliła mi
zrozumieć, że wykonywanie wszystkiego, co się robi, z sercem, nie może być
zdeterminowane przez poszukiwanie równowagi miedzy różnymi dziedzinami życia i
sprzyjającymi okolicznościami. Potrzebny był i jest potrzebny nadal jeden warunek - to,
czemu się poświęcasz musi być czymś większym od tego, co możesz zobaczyć, poczuć i o
czym możesz myśleć. Nazywamy to przeznaczeniem, tak, jak uczy nas od zawsze Szkoła
Wspólnoty i życie ruchu. Życie jest drogą ku przeznaczeniu, wobec którego każdy z nas jest
odpowiedzialny, bez tego życie osobiste ulega destrukcji, rozpada się na wiele rzeczy, które
się robi, czy powinno się robić.
Zawód chirurga jest bardzo ciężki i, dla mnie, w sposób szczególny, z czasem był coraz
większym wyzwaniem. Poza tym atmosfera, w której się pracowało we Włoszech - podobnie
jak wszędzie, według tego, co mówią moi europejscy i amerykańscy koledzy - stawała się
coraz trudniejsza. Rząd i władze szpitalne zaczęły decydować o naszej pracy, warunkując
nasze decyzje i podporządkowując wszystko czystym kwestiom finansowym. Takie trudne
okoliczności ukazują nieuchronnie, że aby robić wszystko z sercem, nie wystarczy samo
rozpoznanie czegoś większego (potężniejszego) od siebie samego. Serce łatwo męczy się
trudną rzeczywistością, broczy żalem, gniewem, a lament (krzyk) staje się postawą
człowieka. Trzeba, aby to, co jest potężne - przeznaczenie - było obecne, było czymś lub
kimś, komu się odpowiada. Zrozumienie tego stało się konieczne w mojej drodze
zawodowej, zwłaszcza kiedy zdobyłem większe kompetencje i zacząłem przeprowadzać
operacje na oddziale onkologicznym. Nie zawsze można było przewidzieć rezultaty tych
operacji. Miałem okazję widzieć cierpienie, a czasem także śmierć. Trudno to zaakceptować,
ale często winiłem za tę śmierć przede wszystkim siebie. Wtedy powinienem był zrozumieć
to, co powiedział mi kiedyś Giussani, kiedy byłem wyjątkowo przygnębiony: "Enzo, jeśli
jesteś tak zniechęcony rezultatami tego, co robisz, to dlatego, że zachowujesz się tak, jakby
Chrystusa nie było, jakby wszystko zależało od twoich rąk. Dlatego, wcześniej czy później,
postąpisz tak, jak wszyscy - będziesz szukał rzeczy, które prawdopodobnie mogą ranić w
mniejszym stopniu, przylgniesz do swojego wizerunku i już nie zaryzykujesz. Właściwa
postawa, której jeszcze nie zrozumiałeś, to ofiarowanie".
Od tego czasu pojąłem, że to, co określa osobę, jest tym na co się odpowiada poprzez to, co
się robi - i to jest prawda, zarówno w pracy, jak i w rodzinie - to jest prawda dla mnie muszę
nawiązać kontakt z tymi osobami i z tym bólem. Ten aspekt był też szczególnie ważny w
moim życiu prywatnym, ponieważ spędzałem coraz mniej czasu z rodziną i chciałem, żeby
żona to rozumiała i dzieliła ze mną. A to nie mogło się stać tylko dlatego, że opowiadałem jej
o wszystkim, co się wydarzyło w pracy, ale poprzez naszą wspólną odpowiedzialność wobec
tych samych rzeczy. W ten sposób przetrwaliśmy razem.
Ale żeby robić wszystko z sercem nie wystarczy odpowiedzieć na coś potężniejszego i
obecnego. Nie można być w tym osamotnionym. Ostatnio doświadczyłem czegoś, co
pozwoliło mi zrozumieć to lepiej. Stanąłem wobec trudnej decyzji. Chodziło o chorobę
naszej przyjaciółki ze wspólnoty. Jej sytuacja komplikowała się niebezpiecznie przez szereg
operacji, które miała wcześniej. Bardzo często dzwonił do mnie lekarz, który operował ją
wcześniej i który odradzał mi ponowną operację. Był przekonany, że ona tego nie przeżyje.
Opinie autorytetów lekarskich radziły mi zaczekać na poprawę, która była mało
prawdopodobna. Próbowałem określić margines czasu, jakim mogłem jeszcze dysponować,
ale dostępne mi dane nie dawały żadnego. Mimo wszystkich opinii i dramatu osobistego
pacjentki, zdecydowałem, że trzeba spróbować. Dzień przed operacją zadzwoniłem do ks.
Giussaniego. "Nie proszę cię o rozwiązanie problemów medycznych, czy naukowych
dotyczących tej sprawy. Wszystkie dane są oczywiste. Potrzebuję - nie wiem, czy robię
dobrze słów otuchy. Zadzwoniłem do ciebie właśnie dlatego; jeśli nie spotkałbym ciebie,
musiałbym znaleźć kogoś innego, ale to jest właśnie to, czego teraz potrzebuję". Giussani
odpowiedział: "Pragnienie, żeby dodać ci otuchy i żeby było to dało ci odwagę jest słuszne,
bo nawet cała naukowa prawda nie może dać wystarczającej odwagi żeby stawić w pełni
czoła życiu. Tak naprawdę potrzebujemy żywej pamięci o relacji. Przed Bogiem (wobec
Boga) trzeba iść do przodu, wobec ludzi - nie wiem, ale nie to jest ważne. Ofiaruj siebie
Bogu w tym, co powinieneś zrobić. My będziemy się modlić do św. Pampuri za nią i za
ciebie. Ty zrób to, co będziesz mógł zrobić. To "wobec Boga" ("przed Bogiem"), o którym
mówił Giussani, oznaczało wszystkie te okoliczności i dane, które sprawiły, że
zdecydowałem się operować. Dlatego modlitwa do Boga była równoznaczna z
zaakceptowaniem tych okoliczności jako znaku. Tak wiec przeprowadziłem operacje i,
dzięki Bogu, powiodła się. Aby być bardziej pewnym rezultatów, poczekałem trzy dni, zanim
ponownie zadzwoniłem do Giussaniego. Kiedy mu powiedziałem: "Gius, to niesamowite, ale
wszystko poszło dobrze", przez chwilę panowała cisza po drugiej stronie słuchawki, a potem
usłyszałem: "A miałeś jakieś wątpliwości? Dziękuję Bogu, bo stałeś się narzędziem cudu".
Zrozumiałem, że to ostatnie zdanie dokładnie określało to, co się wydarzyło. Na koniec
chciałbym wam powiedzieć dwie rzeczy. Po pierwsze: chęci życia nie brakuje temu, kto
popełnia błędy, ale temu, kto nie widzi żywego sensu nieskończoności i przeznaczenia
obecnego, jako ideału, który prowadzi przez życie i z którym robi się wszystko. W ten
sposób jesteśmy prawdziwie wolni i nie zatrzymuje nas nic ani nikt, bo ten,. kto nie boi się
pomyłek, jest wolny. Dla nas współzawodnictwo to nie wszystko i nie jest tym, czemu trzeba
poświęcać życie, ale jest to pewien przejaw pasji dla rzeczywistości i dla tego, co ludzkie,
czego mogliśmy się nauczyć w tej historii. Z tego rodzi się dobrze rozumiana powaga i
możliwość nauki i wykorzystania wiedzy w sposób właściwy. Dlatego pojechałem do
Ameryki sam (a miałem już czworo dzieci!) i niektórzy mówili mi: " W ten sposób obciążasz
rodzinę", ale moja rodzina nie rozpadła się - a nawet umocniła się.
Po drugie: ta postawa daje odwagę, żeby walczyć - nie przeciwko jakiejś rzeczy, ale za
afirmację prawdy, z której powstaje doświadczenie. W ten sposób stworzyłem grupę w moim
szpitalu. Niektórzy są z ruchu, inni nie. Różnimy się od wszystkich innych metodą pracy,
której nauczyłem się w życiu ruchu i którą pokazałem młodym asystentom - wyjaśniam im
podstawowe punkty naszego doświadczenia. Czasem zapraszają mnie na inauguracyjne
wykłady dla świeżo przyjętych studentów na różne uniwersytety. Objaśniam im metodę ze
Szkoły Wspólnoty, wzbogacając ją danymi i obserwacjami specyficznymi dla wyższych
uczelni. Po zakończeniu rozmowy ludzie są zawsze pod silnym wrażeniem, do tego stopnia,
że nie pozwalają mi wyjść, chcą wiedzieć więcej, bo są zdumieni prostotą i przydatnością
tego, co im przedstawiłem. Na pewno często nawet nie wierzymy w prawdę tego, co nam się
wydarzyło i dopiero inni w sposób nieoczekiwany rozpoznają to w nas. Jedyna rzeczą, jaką
mogę zrobić, jest podziękować za tę historię - bo kiedy ktoś powiedziałby mi dwadzieścia lat
temu, że będę opowiadał to wszystko, uznałbym to za kompletne szaleństwo.
Enzo Piccinim, Bolonia
|