Chciałbym opowiedzieć wam o niektórych najbardziej
fascynujących i przekonywujących wymiarach drogi, którą kroczyłem w
moim życiu.
Przede wszystkim pozwólcie mi wspomnieć moment, w którym po raz
pierwszy zrozumiałem czym jest egzystencja Boga.
Byłem w pierwszej klasie liceum klasycznego, w niższym
seminarium; mieliśmy wtedy lekcję śpiewu; zazwyczaj przez pierwszy
kwadrans nauczyciel tłumaczył nam historię muzyki a także puszczał
niektóre płyty. Również tamtego dnia zrobiła się cisza, zaczęła się
kręcić płyta na 78 obrotów, i nagle zabrzmiał śpiew bardzo znanego
wówczas tenora: Tito Schipy; głosem potężnym i pełnym drżenia
rozpoczął śpiewać arię z czwartego aktu La Favorita Donizettiego:
"Duchu szlachetny marzeń moich, błyszczałeś ty ongiś, ale zmarniałeś.
Uciekła z serca odległa nadzieja, mary miłości zniknęły także". Od
pierwszej nuty przebiegł po mnie dreszcz.
Co oznaczał ów dreszcz zacząłem rozumieć powoli, z upływem lat;
tylko czas pozwala bowiem zrozumieć czym jest ziarno (jak mówi
piosenka pod takim właśnie tytułem), co kryje się wewnątrz ziarna.
Człowiek może zrozumieć czym jest ziarno o ile zobaczył już jego
rozwój; jeśli jednak widzi ziarno po raz pierwszy, nie jest w stanie
zrozumieć co zawiera. Podobnie było u mnie w tej pierwszej chwili
dreszczu, kiedy opanowało mnie przeczucie ostatecznego unicestwienia,
które definiuje serce człowieka, gdy jego uwaga nie jest pochłonięta
marnościami, spalającymi się w kilka chwil.
Chodzi o unicestwienie serca, które trwa kiedy tańczymy a potem
idziemy do domu, jak zdałem sobie z tego sprawę dzięki pewnemu
doświadczeniu, które miało miejsce dawno temu. W pierwszych latach
mojej pracy na uniwersytecie przyjąłem zaproszenie pewnej grupy
studentów na kolację, z okazji zakończenia roku. Po kolacji zaczęto
tańczyć; ja siedziałem na swoim miejscu i przyglądałem się. W pewnym
momencie wstałem i powiedziałem: "Zatrzymajcie się!". Zatrzymali się,
trochę zaskoczeni i powiedziałem im: "Jest między nami pewna różnica:
wy w tej przepięknej zabawie, w tym przyjemnym ruchu, w tej pełnej
pasji więzi, ulegacie w gruncie rzeczy jakiemuś strasznemu
roztargnieniu i nie zauważacie ziarna, które znajduje się wewnątrz
waszej zabawy, ziarna smutku.
Kiedy skończycie zabawę, pójdziecie do domu, powiecie sobie:
"Cześć, do widzenia, do jutra", wejdziecie do swojego mieszkania i
położycie się do łóżka, wtedy to ziarno - u tych spośród was, którzy
zachowują jakieś minimum ludzkiej wrażliwości - to ziarno smutku
zacznie napierać, nalegać: to tak jakbyśmy byli przywaleni do ziemi
ciężkim kamieniem. To ziarno - z którego istnienia nawet sobie nie
zdajecie sprawy - które stoi u źródeł waszego upodobania w tańcu i
waszego smutku, który ledwo ledwo się zaznacza i zaraz zostanie
spalony we śnie, kiedy położycie się do łóżka - to jest ziarno melancholii;
charakterystycznej melancholii z powodu czegoś, co się nie
spełniło, czego brakuje". Wtedy, w pierwszej klasie liceum, w śpiewie
Tito Schipy, właśnie poczułem ów dreszcz czegoś, czego brakowało, nie
w pięknym śpiewie rozmanzy Donizettiego, ale w moim życiu: czegoś,
czego brakowało, a co nie mogło znaleźć zaspokojenia, oparcia,
spełnienia, odpowiedzi u nikogo.
Moment ucieczki
To wszystko ledwo ledwo rysowało się i zawierało się - otóż to -
w tym nieświadomym dreszczu, którego doświadczyłem. Kiedy jednak rok
później mój wspaniały nauczyciel filozofii czytał nam poezje
Leopardiego, pojawiło się niespodziewanie potwierdzenie, które
poszerzyło (poza tym, że potwierdziło) wrażenia z La Favorita
Donizettiego. Przypominam sobie lekturę wiersza Do Apazji, gdzie
poeta, zwracając się do jednej z wielu kobiet, w których się kochał,
mówi (cytuję parafrazując): "To nie twarzy twojej pragnę, ale czegoś,
co wewnątrz niej się mieści. Nie ciała twojego pożądam, ale czegoś,
czego ciało jest znakiem, czegoś co mieści się wewnątrz ciebie, a ja
nie wiem jak dostać się tam". To tak jakbyśmy - i ta myśl stała się
dla mnie jasna - nie mogli przycisnąć do serca, tego, co chwytamy
zachłanną ręką, ponieważ wymyka nam się treść tego, co chwytamy. To
tak jakby - powiedziałbym dzisiaj - istniał moment ucieczki, coś, co
wytrąca nam z ręki obiekt, który chwytamy, powodując, że nigdy nie
będziemy go posiadali w wystarczającym stopniu, wskutek czego pojawia
się zawsze jakaś niewybaczalna niesprawiedliwość, którą staramy się
zataić przed sobą samym, poddając się rozproszeniom. Rzucanie się w
świat reakcji instynktownych jest najbardziej niecnym sposobem
zamykania się na owo otwarcie, którego domagają się i do którego
przynaglają wszystkie rzeczy.
Pragnienie szczęścia
Wypowiadanie na serio jakiegoś słowa zakłada i określa godność
osoby. Godnością kogoś, kto mówi "ja" jest słowo "szczęście". "Duchu
szlachetny marzeń moich, błyszczałeś ty ongiś, ale zmarniałeś.
Uciekła z serca odległa nadzieja, mary miłości zniknęły także". Czyż
jest jakaś rzecz, której można doświadczyć bardziej intensywnie od
słowa "szczęście" wypowiadanego na serio? W rzeczywistości są dwa
takie miejsca, pierwsze jednak - pierwotna więź z własną matką i
własnym ojcem - jest tak krótkie, tak bezradne, tak kruche, tak
niezdolne do obrony, że sprawa wygląda jeszcze bardziej
beznadziejnie. Więź z rodzicami jest miejscem, gdzie pragnienie
szczęścia dla dziecka jest tyleż prawdziwe ileż bezradne.
Również odnośnie tego chcę opowiedzieć wam pewne wspomnienie,
już o tym kiedyś opowiadałem, ale chodzi o sprawy, w których szukam
odniesień dla mojego życia dziś i mojej śmierci jutro, a więc o
sprawy pierwszorzędnej wagi, o najsolidniejsze ludzkie punkty
oparcia, na których należy oprzeć wielką przygodę prawdziwego
Ulissesa, przeprawę przez ocean znaczenia rzeczy. Od kilku dni
mieszkałem w mojej pracowni przy ulicy Statuto 4, jeszcze w bałaganie
z powodu wojny; ktoś puka do drzwi, i wchodzi bardzo dystyngowany pan
w średnim wieku, o twarzy zmieszanej i opowiada mi o swojej córce,
uczennicy Liceum Parini, którą w wieku 16 lat zaatakował rak, i nic
nie można było zrobić. Ojciec, szlochając, opowiadał mi o córce i o
swej sytuacji, a potem - nieomal krzycząc - powiedział: "Rozumie
ksiądz, co ja czuję, kiedy moja córka bierze mnie za rękę swoimi
wątłymi rączkami, tak słabymi w uścisku, i mówi mi - 'Tatusiu,
dlaczego nic nie robisz, żebym wyzdrowiała?'". Czym jest wszechświat
wobec bezmiaru tego bólu? Czyżby życie znaczyło mniej niż pokarm?
Czyżby ciało mniej znaczyło od ubrania? Wszechświat porównać można z
pokarmem, ale życie jest duszą, która czuje, sercem, które czuje,
człowiekiem, który mówi: "Wyję z bólu!". Ubranie jest jak
wszechświat, ale życie jest tym "ja", które krzyczy z bólu. Czyżby
pokarm i ubranie znaczyło więcej od życia? Mówi o tym rozdział 6 św.
Mateusza (por. Mt 6, 25).
Wyobraźcie sobie tamtych ludzi! Po raz pierwszy w historii
człowiek poczuł jak spadają na niego palące krople słów: "Czyżby
pokarm znaczył więcej od ciała? Czyżby ubranie więcej znaczyło od
życia?
Mówić "ja"
Czymże jest zatem owo coś, co więcej znaczy od pokarmu, od
ubrania, co więcej znaczy od tego olbrzymiego i fascynującego, i
nęcącego pokarmu, jakim jest wszechświat, od tego przepięknego
ubrania, jakim jest wszechświat? Co może być większego od wszechświata? Ja! ktoś, kto mówi "ja".
Usuńcie słowo "ja" ze wszechświata, cóż pozostanie? Jakaś
powłoka, całkowita ciemność, bezsens, odrobinę tylko różniący się od
całkowitej nicości.
W istocie człowiek, który nie mówi "ja", który nie próbował
mówić "ja" z odrobiną owej szczerości i stanowczości jest człowiekiem, dla którego wszystkie rzeczy stają się niczym, wszystko zapada się w nicość.
Oto wielkość człowieka: słowo szczęście, które może być
wypowiadane, słyszane, przeczuwane, upragnione, przeżywane jedynie przez moje ja.
Powiedziałem, że pierwszym miejscem, gdzie słowo "szczęście" -
a zatem, słowo "ja" - brane jest na serio, jest tata i mama, kiedy
byliśmy mali, kiedy nie zaczęliśmy jeszcze różnić się od ich sposobu
myślenia i czucia, kiedy nie zaczęliśmy jeszcze sprawiać im zawodu,
kiedy nieunikniony dystans między nimi a dzieckiem jeszcze nie dawał
się we znaki. Dopóki człowiek jest dzieckiem tata i mama nie mogą nie
chcieć szczęścia swego dziecka i oddaliby za nie swe życie. Potem
jednak wszystko powraca jakby do normalnej równowagi, gdzie
zdecydowanie w grę wchodzą kalkulacja, odpowiedniość i zysk.
Wierność sercu
Oto dlaczego, w obliczu całego świata, we wszystkich epokach,
w obliczu człowieka, który ma dwa latka albo lat siedemdziesiąt -
pozostaje jedno tylko miejsce gdzie słowo "szczęście" a zatem, słowo
"ja" brane jest na serio; brane jest na serio bardziej niż przez nas
samych. To miejsce nazywa się "religia", autentyczna religijność. Nie
można mówić o autentycznej religijności, jeśli nie decyduje o niej
powaga z jaką używamy słowa "szczęście"; i nie można mówić o
autentycznej religijności jeśli nie bierze ona na serio słowa "ja".
Wyobraźcie sobie tysiąc osób na zboczu pagórka i w oddali
człowieka, który głosem potężnym woła - jego słowa jak krople palące
spływają do serc ludzi, którzy go słuchają: bogaci i ubodzy, prostacy
i intelektualiści, uczeni w Piśmie i faryzeusze i ci, którzy poszli
za nim - słowa, które po raz pierwszy usłyszał świat: "Cóż z tego, że
zadowolisz wszystkie swoje pragnienia a potem zgubisz samego siebie?
Cóż da człowiek w zamian za siebie?" (por. Mt 16, 26).
Pewna modlitwa obrządku ambrozjańskiego mówi tak: "Zachowaj
swoje serce ponad każdą rzeczą. [Sercem jest moje ja pojęte jako
wymóg szczęścia, jak to wyjaśnia Zmysł religijny]; z serca wypływa
życie". Życie zawiera światło, które pozwala zrozumieć rzeczy,
satysfakcjonując głód poznania; życie zawiera więc poryw afektywny,
który obejmuje w uścisku, który upodabnia się, który jednoczy się;
życie zawiera poryw twórczy płodności, która kształtuje rzeczy,
przekształca je, czyni je bliższymi ideałowi, które one same
rozjaśniają w duszy i odbijają w umyśle. Stawiam czoła całemu światu,
wyzywam go, obejmuję w uścisku, pojmuję; mam litość (pietà) dla
świata, ja który jestem w nim pyłkiem kurzu; jestem większy od
świata.
"Zachowaj swoje serce ponad każdą rzeczą; z serca wypływa
życie". Serce jest tym fenomenem natury, w którym natura osiąga
zdolność powiedzenia "ja"; ten fenomen natury wydaje się być
nieuchwytny, mniejszy od najmniejszego ziarenka; a jednak to ziarno
stanie się władcą świata. Tym ziarnem jest serce; ono ukształtowane
jest z jednej tylko rzeczy, z jednego tylko ciała, z jednej materii:
z wymogu szczęścia.
Nie ma obok nas nikogo (pomijając naszego ojca i naszą matkę w
pierwszych latach dzieciństwa i w niektórych momentach współczucia i
czułości przeżywanych przez jakiegoś szlachetnego jeszcze ducha) kto
bierze na serio nasze życie jako wymóg szczęścia; nawet my sami. Tego
typu wymóg brany jest na serio jedynie w Chrystusowym Kościele.
Winniśmy być wierni sercu naszego ja, ponieważ to z serca rodzi
się smak życia i płodność, produktywność życia. Bycie wiernym sercu,
bo z serca wypływa życie, to największa rzecz jaka nas dotyczy.
Wiernym jest się wobec czegoś, co już jest, a więc sercu. Serce -
albo nie patrzysz w nie (ponieważ jesteś roztrzepaniec) albo, jeśli
patrzysz, to rozumiesz, że jest wymogiem szczęścia.
Gdyby moi tańczący przyjaciele zatrzymali się na chwilę, aby
pomyśleć: "Dlaczego tańczę? jakie jest ostateczne znaczenie tego
mojego gestu, czy to, co odczuję, kładąc się spać za godzinę?" byliby
zmuszeni do odpowiedzi: "Pragnienie szczęścia. Wierność temu, co
czujemy ze swej natury jest znakiem rozumu (rozumieć to, co jest) i
miłości (przynależeć do tego, co jest).
Czyż jednak rozum i miłość nie są czynnikami konstytutywnymi
człowieka? Oto ludzkie "ja": rozum i miłość.
Jak przezwyciężyć strach
W tym miejscu trzeba poczynić pewien krok naprzód. Jak
przezwyciężyć panikę i strach? jak osiągnąć pewność i bezpieczeństwo,
które umożliwiają przezwyciężenie paniki i strachu, tak, żeby życie
rzeczywiście pojmowane było jako wędrówka do szczęścia, wędrówka tam,
gdzie moje ja staje się życiem, punktem z którego wypływa życie,
punktem twórczym, budującym?
Macie waszych piosenkarzy, rock albo heavy metal, waszych
nauczycieli filozofii, włoskiego, waszych kolegów z baru albo z ulicy
a przede wszystkim straszny zestaw czasopism, które mówią wszystkie
to samo, ponieważ wszystkie kierowane są przez tą samą władzę, której
zależy na tym, aby człowiek nie mówił "ja" z powagą: macie telewizję,
od której jesteście wiecznie uzależnieni. Macie wszystkie te źródła
dobrych rad, wzorów, które należy naśladować, odpowiedzi których
należy udzielać, wszystkie te przykłady dróg, które trzeba przejść;
i zapuszczacie się w jedną, w drugą, i jeszcze w inną ... i zawsze
powracacie do punktu wyjścia. Kiedy jesteście sami, powracacie do
waszej samotności, to znaczy zaczynacie od początku. Żeby był jakiś
mistrz, jakiś nauczyciel, jakiś towarzysz, przyjaciel, dzięki któremu
można by być pewnym i bezpiecznym! Gdzie? Żyjemy w środku plątaniny
wezwań i słów: skoro tylko jakieś czasopismo mówi o czymś, zaraz
wszyscy mówią o tym samym i wszyscy czytelnicy myślą o tym samym.
Jakąż dziwną stypą, jakimż cmentarzyskiem ludzkości jest dzisiaj
życie!
W istocie, nikt już pozytywnie nie buduje. I przychodzą chwile,
jak ta którą przeżywamy dzisiaj, że wydaje się, iż nie ma nikogo, kto
byłby w stanie coś zrobić, aby dać chleb do jedzenia tym, którzy -
jak mieszkańcy Sarajewa - go nie mają. Nie dając nawet kropli naszej
krwi dla ratowania ich życia, również my wpadniemy, w taki czy inny
sposób, w tą samą sytuację; to następstwo przyczyn i skutków jest
nieubłaganym prawem historii.
Wydarzenie Chrystusa
Któż zatem da nam bezpieczeństwo i pewność? Gdy byłem
zobowiązany do udzielenia odpowiedzi - sobie samemu i uczniom,
których uczyłem religii - na to dramatyczne i decydujące pytanie, ze
świadomością, że odpowiedź na to pytanie eliminuje tragedię i czyni
życie twórczym, przyszło mi na myśl pewne porównanie.
Wyobraźcie sobie świat jako ogromną równinę, na której znajdują
się setki, tysiące przedsiębiorstw budowlanych, starających się coś
zbudować. Co? Most pomiędzy punktem, w którym się znajdujemy a
Wiecznością, to znaczy sensem wszystkiego; most pomiędzy przelotną
chwilą, którą żyjemy a trwałym sensem, ze względu na który warto
przeżyć ową chwilę i wszystkie chwile. To my usiłujemy zbudować ten
most o milionach przęseł, jak powiedziałby Victor Hugo w swoim
wierszu o modlitwie. Przedsiębiorstw budowlanych są setki, tysiące,
niezliczona ilość, i jest także tu i ówdzie jakiś pojedynczy
budowniczy, który stara się własnymi rękami położyć jeden kamień na
drugi, albo niewielka grupa przyjaciół.
W tym ferworze jaki opanowała całą ludzkość, która szuka więzów
pomiędzy swoim przelotnym momentem i jego wiecznym znaczeniem, w
pewnym momencie, na wielkiej równinie, słychać głos, który przebija
się przez hałas całej żarliwej pracy i mówi: "Zatrzymajcie się!".
Wszyscy, zaciekawieni, odrywają się na moment od pracy, patrzą w
stronę, z której dolatuje wołanie i widzą zbliżającego się człowieka.
Człowiek ten mówi dalej: "Zatrzymajcie się!" i wtedy wszyscy
przerywają pracę, zamierają na moment w bezruchu a ów człowiek woła:
"Jesteście wspaniali, jesteście wielcy, pochodzicie z wielkiego rodu,
dusze szlachetne, wzniosłe, wy, którzy w waszym życiu zmuszeni
jesteście przez naturę do szukania prawdy i do szukania szczęścia,
aby móc kochać, aby móc powiedzieć "jestem", bez ograniczeń, bez lęku
przed bólem i śmiercią [do czegóż dąży cała nauka jeśli nie do tego
nieosiągalnego celu?]. Teraz, nie jesteście do tego zdolni. Widzicie,
wasz wysiłek jest tyleż szlachetny, co smutny i nie daje rady; nikt
jeszcze nie dał rady i nie da. Ja jestem Przeznaczeniem do którego wy
staracie się dotrzeć przy pomocy waszych konstrukcji myślowych, przy
pomocy waszych mostów o tysiącach, tysiącach przęseł. Ja jestem
Przeznaczeniem, do którego dążycie. Ogarnęło mnie współczucie i
przyszedłem z wami, jestem tu. Porzućcie cały wasz trud, tyleż
szlachetny, co bezużyteczny. Porzućcie cały ten wasz trud i pójdźcie
za mną, chodźcie ze mną! Pokażę wam drogę, ponieważ ja jestem drogą,
prawdą, życiem". Zaistniał taki moment w historii, w którym pewien
człowiek powiedział tak właśnie.
Co się stało, gdy on tak powiedział? Wszyscy murarze zostali
uderzeni tym, co mówił; tak jakby rodziła się w nich jakaś nadzieja.
Natomiast właściciele przedsiębiorstw - architekci, inżynierowie,
tzn. uczeni w Piśmie i faryzeusze - natychmiast powiedzieli: "Za kogo
on się ma, ten tu..! Chłopcy, dawaj, dawaj, bierzcie się do roboty".
I ludzie - pociągnięci jak zwykle przez tych, co mają władzę - powoli
powrócili do pracy, tym razem zmieniając nadzieję, którą mieli w
sercu na uśmiech pogardy. Wszyscy wzięli się z powrotem do roboty
"spoglądając" od czasu do czasu do tyłu i śmiejąc się z owego
człowieka, który nie ruszył się z miejsca; pozostał na swoim miejscu
i aż do końca świata nikt nie będzie w stanie ruszyć go stamtąd, to
znaczy wybić mu z głowy to wielkie, ogarniające wszystko, roszczenie:
"Ja jestem drogą, prawdą i życiem" (J 14, 6).
Niektórzy pracownicy, z różnych przedsiębiorstw - ci najbardziej
prości i prostoduszni, albo pełni bólu, albo ludzie najbardziej żywi
- nie posłuchali właściciela, który nawoływał na powrót do pracy;
patrzyli nadal na tego człowieka, zbliżyli się do niego, zapytali go:
"Gdzie mieszkasz?" a on odpowiedział: "Przyjdźcie a zobaczycie". "I
tego dnia pozostali z nim do wieczora" (por. J 1, 35nn). Odtąd dla
tych ludzi przekonywującą nadzieją, celem, była jakby możność
słuchania jego słów: "Nikt nigdy tak nie mówił jak ten człowiek!" (J
7, 46). I szli za nim i dołączali do niego również inni. W ten sposób
stało się najważniejsze wydarzenie w historii.
Słowo "wydarzenie" wskazuje na coś, co się zdarza, jeśli się
zdarza jest czymś nowym, czymś nowym w sensie absolutnym. Wielu ludzi
mówiło: "Ja wam pokażę drogę", jak Budda, Mahomet, lecz nikt nie
ośmielił się powiedzieć: "Ja jestem drogą, prawdą, życiem". Co
więcej, im bardziej żywy zmysł religijny posiada człowiek, tym
bardziej postrzega dystans do Nieskończoności i nie zgłasza roszczeń,
że jest Nieskończonością. Oto roszczenie tego człowieka.
Wydarzenie obecne teraz
Mówił wielki filozof Kierkegaard: "Jedyną relacją (więzią) jaką
można mieć z rzeczą tak wielką jak Chrystus jest relacja teraźniejszości [z rzeczą naprawdę wielką tak jak Chrystus nie można mieć relacji jeśli nie teraz, teraz]. Odnoszenie się do czegoś z
przeszłości, do kogoś, kto umarł, jest relacją o charakterze
estetycznym, uczuciowym. Jego życie straciło ostrogę, zdolność do
pobudzania naszego życia [nie osądza już więcej naszego życia, już
mnie nie przynagla do osądzania siebie samego, nie przynagla do
decyzji, już mnie więcej nie porusza.
To, co jest przeszłością już mnie więcej nie porusza: wzrusza
mnie, ale nie porusza]". To wydarzenie musi być obecne teraz; w
istocie, Chrystus powiedział: "Będę z wami po wszystkie dni, aż do
skończenia świata" (Mt 28-20). To wydarzenie będzie aktualne tak
długo jak będzie istniał świat, i nikt nie będzie w stanie go
wyeliminować.
Jesteśmy zdefiniowani przez pragnienie szczęścia, bezustannie
zaś musimy stawiać czoła niezadowoleniu, stąd mogłoby się wydawać, że
życie nie jest warte tego, aby być przeżywanym, a tymczasem nie da
się zniwelować tego, co jest. Niwelowanie tego, co byłoby przeciw
rozumowi, przeciw naturze, przeciw wszystkiemu.
Na czym polega zatem wielki problem serca, które pragnie szczęścia, osoby, która mówi "ja" na serio i z uczuciem, z wyzwalającą szczerością, z chęcią tworzenia, z poczuciem minimalnej godności?
To, co powinniśmy robić to pytać się: "Gdzie jesteś? Gdzie teraz
jesteś? Ty, który powiedziałeś w ten sposób na równinie świata, który
również teraz atakujesz równinę świata i rzucasz wyzwanie światu
mówiąc: "Ja jestem drogą, prawdą i życiem", gdzie jesteś?
Teoretycznie dobrze znacie odpowiedź: "towarzystwo"; ale
potrzeba tego samego trudu, jaki wymagany jest, aby nadać powagi
słowu "ja". Chrystus jest wewnątrz towarzystwa ludzi, którzy
usłyszeli go i powiedzieli mu "tak", uznają go i są razem, ponieważ
jest On.
Jesteśmy ludem
Przypominam sobie, kiedy jako dziecko wracałem do domu smutny,
ponieważ skopali mnie koledzy, pobili, albo byli niesprawiedliwi
podczas gry w piłkę, wygnali mnie z boiska, albo w jakiś sposób
prześladowali mnie, czy zranili; wracałem do domu nadąsany i kiedy
zobaczyłem moją mamę płakałem.
Ja, który byłem tak mały, że nie potrafiłem się obronić przed
czterema chłopakami mieszkającymi blisko mojego domu, ja staję się
tym towarzystwem, którego nawet jednej setnej nie znam, lecz za
każdego jego członka gotów byłbym dać teraz własną skórę, natychmiast! To jest łatwiejsze, Panie, niż przestrzeganie twoich
codziennych praw, niż bycie codziennie nienagannym, posłusznym,
gotowym przyjąć cierpienie, uważnym w trudzie nauki, uporządkowanym.
Łatwiejsza od tego - ty wiesz, Panie, że nie kłamię - jest gotowość
pójścia na śmierć za każdego z tutaj obecnych, gdybyś ty tego
zażądał. Pomiędzy nami istnieje bowiem jedność większa od tej jakiej
doświadczyłem z moim ojcem, moją matką, moim bratem i moimi
siostrami; jedność dzięki której twoje Przeznaczenie, przyjacielu,
upragnione jest z tą samą, identyczną pasją, z jaką pragnę mojego.
W tej naszej jedności towarzystwa, jest Ten, który powiedział
"Ja jestem drogą, prawdą i życiem", jest z nami; i pozostanie na
zawsze, aż do skończenia świata.
Wyznanie: "Wierzę Ci, o Chryste, pozwól mi pójść z Tobą" oraz
spotkanie się razem z innymi to jedno i to samo: ja staję się
towarzystwem, staję się większym ode mnie, to tak jakbym rodził,
tworzył nowy lud. Jesteśmy ludem; nie jesteśmy we dwoje, w trzech, w
czwórkę, nie jesteśmy rodziną, jesteśmy ludem.
Przez czterdzieści lat, od tej chwili kiedy wchodziłem po
schodach liceum Berchet, zrodził się lud. Z rzeczy tak małej i
niewidzialnej, niezdolnej do obrony przed niczym, wrażliwej i gotowej
do płaczu z byle powodu, zrodził się lud. Każdy z nas wezwany jest do
tego, aby powodować narodziny tego ludu, aby powodować
rozprzestrzenienie się tego towarzystwa, aby komunikować je innym.
Każdy wezwany jest do tego po to, żeby ludzie, którzy są zawsze
samotni, nawet gdy oddają się świątecznym szaleństwom, odnaleźli
miłosierdzie (pietà) braterstwa, odnaleźli miłość.
Ty jesteś z nami, twoje życie jest takie jak nasze, nasze
zawiera się w Twoim, jesteśmy jedno; i gdyby cały świat sprzymierzył
się przeciw nam, nie rozłączymy się ani o trochę. Tak więc jesteśmy
budowniczymi ludu przede wszystkim ze względu na miłosierdzie wobec
ludzi, ze względu na miłosierdzie wobec tych, których spotykamy a
potem ze względu na pasję, ze względu na pełen pasji szacunek wobec
Człowieka, od którego wydarzenia wszystko się zrodziło i który
pozostanie aż do skończenia historii: ze względu na chwałę Chrystusa,
aby świat poznał Chrystusa.
Zaproszeni jesteśmy, aby bardziej od przywiązania do nas samych
i bardziej od przywiązania nawzajem do siebie, dominowało w nas
przywiązanie do Chrystusa, Boga, który stał się człowiekiem,
Tajemnicy, która sprawia wszystko i która stała się człowiekiem i
jest obecna pomiędzy nami. Tam, gdzie jest towarzystwo (wspólnota)
ludzi, którzy są razem, ponieważ jest On, tam On jest rzeczywiście
obecny.
To staje się życiowym zadaniem. Ważniejszym od bycia ojcem i
matką, ważniejszym od kariery w pracy, od zdrowia, ważniejszym od
tego by żyć siedemdziesiąt lat zamiast dwudziestu. Widzieliśmy wielu
naszych przyjaciół umierających pogodnie, w równowadze ducha, której
nie są w stanie osiągnąć nawet staruszkowie, przez prawdziwą miłość
do Chrystusa: niewyraźną, niedoskonałą (jesteśmy bowiem ludźmi w
drodze) lecz prawdziwą (realną).
Oto życie, które staje się misją, życie, które staje się
zadaniem do spełnienia. Czyż istnieje większe zadanie od posiadania
takiego miłosierdzia wobec ludzi spotykających się na ulicy, że
chciałoby się uczynić wszystko, byleby tylko poznali - za
pośrednictwem tego ubóstwa jakim jesteśmy - Chrystusa? W przeciwnym
razie cóż warte jest nasze życie? Cóż warte jest życie wszystkich
ludzi? Bezsilne, nie twórcze, jesteśmy jedynie nawozem potrzebnym do
realizacji planów innych, narzędziem w rękach możnych a nie funkcją
naszej wędrówki ku szczęściu i ku naszemu Przeznaczeniu.
Dwie sieroty
Bezsilni i samotni. Bezsilni (dlatego pełni lęku o wszystko) i
samotni (dlatego na krawędzi wiodącej ku nicości). Jest to sytuacja
przedstawiona w jednym z poematów Pascoliniego: Dwie sieroty.
Pascolini przeżywał tragedię bezradności i samotności w sposób
szczery i dramatyczny, i opisuje ją w obrazie dwóch braci, którzy
stają się sierotami; mieli jedynie matkę i matka umiera. Dwaj bracia
leżą wieczorem w łóżku; oto ich rozmowa:
- "Bracie, będę cię nużył, jeśli coś powiem?"
- "Mów: nie mogę zasnąć".
- "Słyszę ciche chrobotanie, ledwo ledwo..."
- "To pewnie czerw drzewny (przenośnie zgryzota)..."
- "Bracie, słyszałeś to długie zawodzenie w ciemności?"
- "To pewnie pies..." ["pewnie": bezradność, panika owego "pewnie"; nic
precyzyjnego, nic mojego. Nie mogę pieścić ukochanej twarzy w sposób jasny i pewny, stale, i na zawsze]
- "Są jacyś ludzie przy drzwiach..."
- "To pewnie wiatr..."
- "Słyszę dwa głosy ciche, ciche, ciche..."
- "To pewnie padający deszcz".
- "Czy słyszysz uderzenia?"
- "To dzwony".
- "Biją na zgon? A może to uderzenia młotem?" [Jedyny pewny znak również zostaje poddany w wątpliwość]
- "Być może..."
- "Boję się..."
- "Ja też".
- "Wydaje mi się, że dzwoni: co robimy?"
- "Nie wiem, bracie: bądź przy mnie blisko: żyjmy w zgodzie: bądźmy dla siebie dobrzy" [zdolni jedynie do
wycieńczonej frustracji].
- "Będę mówił dalej, jeśli ci to sprawia przyjemność. Przypominasz sobie, jak wieczorem przychodziło światło?"
- "A teraz światło jest zgaszone".
- "Również wtenczas miało się strach; tak, ale nie aż tak".
- "Teraz z nikąd nie ma pociechy, i jesteśmy sami w ciemną noc".
- "Ona była tam, tam za tymi drzwiami; i można było słyszeć przelotny szelest, od czasu do czasu".
- "A teraz mama nie żyje".
- "Pamiętasz? Wtedy nie bardzo żeśmy się zgadzali ze sobą..."
- "Teraz jesteśmy grzeczniejsi..."
- "Teraz, kiedy nie ma już kogoś, kto by się cieszył nami..."
- "Kiedy nie ma kogoś, kto by nam przebaczył".
Bezradność, niezdolność do tworzenia w poczuciu pewności. Albo
samotność, kiedy człowiek jest sam bez miłości ("nie ma już kogoś,
kto by się cieszył nami") albo, co gorsze, z popełnionym złem (nie ma
kogoś, kto by nam przebaczył").
Nasze towarzystwo jest przeciwieństwem tego; musimy je
rozprzestrzenić, zostało nam dane, abyśmy je rozprzestrzenili. Ten,
który powiedział - jedyny na świecie - "Ja jestem drogą, prawdą i
życiem" dał się nam poznać, dał się nam usłyszeć, abyśmy zgromadzili
się razem, i zebrał nas razem, abyśmy się rozprzestrzenili.
Trzeba spełnić misję: trzeba zanieść to człowieczeństwo pełne
twórczości i towarzystwa, pełne miłości i przebaczenia całemu światu,
do wszystkich ludzi, których spotkamy w szkole i poza szkołą, do
wszystkich. Życie jest jak pozytywna fala bez hamulców, fala, która
dociera do ostatniej burty rzeczy skończonych, którą jest horyzont
poza którym, jak za progiem, otwiera się na oścież nieśmiertelność,
to do czego zostaliśmy stworzeni.
Tłum. ks. Joachim Waloszek
Nysa, styczeń 1993
|